sobota, 25 maja 2019

BYLE DO WIOSNY



Pani Poseł Joannie Scheuring Wielgus, z partii Wiosna, dedykuję....




Ostatnio wpadł mi w ręce, a raczej wyświetlił się na Fb, ciekawy artykuł " Jak przygotować się na  śmierć swojego psa". Biorąc pod uwagę fakt, że niedawno i ja przeżywałam odejście mojego ukochanego psa Keksa, który żył ze mną 16 lat, nasunęło mi się jeszcze kilka istotnych rzeczy, które o pożegnaniu z ukochanym zwierzęciem pragnęła bym dopisać.

Ja do pożegnania mojego psa przygotowywałam się długo. Naprawdę długo. Prawie 2 lata.. Do 14 roku życia Keks żył zdrowy, i poza babeszjozą, którą skutecznie zwalczyliśmy, nie cierpiał na żadne poważniejsze choroby, wiec uważałam, że jest nieśmiertelny. Do weta chodziliśmy jedynie na szczepienia. Badać zaczęłam go prewencyjnie gdy miał już lat 14 i przy okazji wyszedł problem zanikającego jądra.
 To  nowotwór" zabrzmiał wyrok, i choć opisy w USG niekoniecznie wskazywały jednoznacznie, ostatecznie trzecie badanie w wykonaniu doktora Marcińskiego zdiagnozowało guz o małym stopniu złośliwości, a więc kastracja powinna wszystkiemu zaradzić. Pomimo banalności zabiegu ze względu na wiek psa zadbałam o jak najlepszego specjalistę (profesor Marek Galanty)

 W przewidywanym dniu zabiegu - rozwolnienie. Drobiazg? No, nie bo oznaczał dla nas odłożenie zabiegu o 2 tygodnie, a dla mnie rezygnację z zaplanowanych wakacji. Podczas zabiegu nie było komplikacji, po zabiegu też nie. Dwa dni później, doszło do poważnego ataku, którego powodu nie znam do tej pory, ale zdaniem wszystkich lekarzy nie był on w żaden sposób związany z samą operacją. W osłabionym zabiegiem organizmie,  ujawnił się jakiś problem pochodzący prawdopodobnie z przodomózgowia. Guz lub wylew. Pies wił się, przewracał, wstrząsały nim drgawki. Wezwana do domu weterynarz pani Kasia podała steryd i kazała czekać.

Nadeszła straszna noc. Noc, podczas której budziłam się co piętnaście minut i sprawdzałam czy żyje. Błagałam" Keksiu nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! Nie jestem na to absolutnie jeszcze gotowa!"
Rano nastąpił cud, leki zadziałały, pies wstał, na razie nieporadnie, ale z czasem nastąpiła znaczna poprawa.

Trwała do grudnia. Na święta zaczął sikać w mieszkaniu - "To tylko zapalenie pęcherza" oznajmiło USG, ale to zapalenie pęcherza leczyłam przez 3 miesiące. W międzyczasie wyczułam powiększający się guzek na szyi. Pies piszczał cichutko przy zakładaniu szelek. Początkowo podejrzewamy powiększenie węzła chłonnego spowodowane stanem zapalnym. Niestety, w ciągu 3 tygodni guzek urósł pięciokrotnie. Kolejna diagnoza - kolejny nowotwór. Onkolog doktor Jagielski wyklucza na całe szczęście chłoniaka. Niestety, oczekiwanie na wizytę to kolejne 3 tygodnie, guz rośnie. Przezornie, jeszcze przed opinią onkologa, zapisuję się na termin do profesora Galantego, który teraz ze względu na własną chorobę operuje znacznie mniej i ma terminy konsultacji coraz bardziej odległe. Udaje się. W 3 dni po konsultacji z onkologiem, jestem już na konsultacji chirurgicznej u profesora. Ten, wskazuje na fatalne umiejscowienie guza Zajął obszar pomiędzy ogniwami nerwu trójdzielnego. Jakie są zagrożenia? Wszystkie. Od uszkodzenia nerwu, po śmierć na stole operacyjnym. Zasadność operacji - wątpliwa. Wtedy błagam. Błagam, bo nie jestem jeszcze gotowa. Chcę walczyć jeszcze raz o życie mojego psa.
Udaje się po raz kolejny. Keks przetrzymuje operacje.

 Guz zostaje wycięty, niestety Keks ma uszkodzony nerw twarzowy, którego nie dało się wyizolować. Na całe szczęście nie utrudnia mu to życia. Je i pije normalnie, błyskawicznie dochodzi do siebie po operacji. Znów wierzę, że już teraz będzie zdrowy, chociaż profesor uświadomił mnie, że umiejscowienie guza uniemożliwiało wycięcie koniecznego zapasu. Od tej pory, będzie chodził z tykającą bombą zegarową - dużym prawdopodobieństwem wznowy nowotworu. Jeszcze nie jestem gotowa.

Mija kolejne 8 miesięcy. W międzyczasie dowiaduję się, że muszę się wyprowadzić z mieszkania, które zajmowałam 8 lat. 8 lat to połowa życia Keksa. Wiem, że to co dla mnie jest fatalną uciążliwością w niefortunnym terminie, dla niego będzie tragedią. Stary pies,pozbawiony wszystkich swoich kątów, zapachów spacerów, psich znajomych, wrogów i przyjaciół zgaśnie. Wiem o tym, a ciągle nie jestem gotowa.

Mieszkanie wybieram wyłącznie pod potrzeby schorowanego psa. Przede wszystkim, jest w ogóle możliwość wprowadzenia z psem (o co w Warszawie bardzo trudno). Parter, puste, wiec mogę wstawić wszystkie rzeczy, które on zna i z którymi się dobrze czuje. Nawet nie pytam o nic więcej. Biorę bez targowania. Za 3 dni przeprowadzka. Pies już wtedy regularnie nie trzyma moczu. Zanim wpadnę na pomysł pampersów, co drugi dzień sprzątam windę. Najgorzej jest rano, kiedy spieszę się do pracy. Na spacery wychodzę więc z plastikowym pudełkiem -  nocnikiem.

Chcę żebyście wszyscy o tym wiedzieli. Mieli tego świadomość. Opieka nad starym schorowanym psem nie jest dramatyczna- jest cholernie epicka. Mocz, kał, czasami wnoszenie ponad dwudziesto kilowego psa po schodach. I tak w dzień, w dzień. Dobrze jest o tym wiedzieć, dobrze jest mieć tego świadomość, żeby w tym wytrwać. Tak Pani Poseł. To nie jest kichanie, ani nawet wysypka. Znam ludzi, którzy rok cały, wynosili niedołężnego dużego  psa na rękach z trzeciego piętra bez windy. Widywałam starą schorowaną kobietę, która codziennie wynosiła na szelkach wielkiego wyżła. Znam historię o dogu, którego wynosi na spacer drużyna ochotników. Moja sąsiadka też znosiła przez kilka tygodni swojego niechodzącego psa. To nie są pojedyńcze przypadki. To nie jest jakiś jeden odosobniony akt heroizmu. Po prostu przyzwoici ludzie tak postępują.

Za 3 dni przeprowadzka. Jest po 22, rozmawiam przez telefon, kiedy widzę u Keksa objawy kolejnego ataku.  Rzucam telefon, zwożę psa na parter. Od mojej klatki do parkingu jest dość daleko. Boję się, ze nie doniosę go na rękach tak, aby go nie upuścić, ani mu nie sprawić bólu. Krzyczę do przechodnia, którego widzę "Błagam Niech mi pan pomoże. Mój pies umiera!" Mężczyzna bierze Keksa na ręce i zanosi do mojego samochodu. Jadę, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Pies zostaje w klinice, odbieram go na drugi dzień. Jest lepiej, ale w dniu przeprowadzki stan się znów pogarsza. Z bezsilnością patrzę jak nieznani ludzie kręcą się po moim domu, gdy mój pies gaśnie. Wynoszą rzeczy, które mają dla niego znaczenie, wszystko znika jak sen. Ja sama funkcjonuję jak automat. Mogę coś zawijać, odwijać, pakować, nosić, znosić, ale mam kłopot z podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Dziękuję Bazyl, bez ciebie przeprowadzałabym się chyba jeszcze z dwa tygodnie. Na koniec zostajemy w pustym mieszkaniu ja i Keks. Chcę go przewieźć, jak tam już wszystko będzie gotowe. Śpię na podłodze, bo niczego więcej w mieszkaniu już nie ma. Przykrywam się szlafrokiem, rano znowu pies dostaje ataku. Znów wiozę go do kliniki. Tym razem dostaje zastrzyk ze sterydu i wyrok. Jeśli za 3 dni się nie poprawi - nie ma go sensu męczyć. Ale ja jeszcze nie jestem gotowa.

W nowym mieszkaniu przez 2 dni pies leży bez życia. Trzeciego dnia wychodzi z kenelu, zaczyna chodzić. Nastąpiła poprawa ale niespodziewanie odzywają się konsekwencje uszkodzenia nerwu podczas poprzedniej operacji Na rogówce oka robi się wrzód. Okulistka ostrzega, że może nastąpić konieczność amputacji gałki ocznej. Keks nigdy nie pozwalał sobie zakraplać żadnych lekarstw do oka. Okulistka rozkłada ręce, próbujemy mu coś zakroplić we dwie. Wychodzi to z trudem. Sama nie mam szans sobie poradzić. To oko. Działając nieostrożnie przy szarpiącym się psie  mogę je uszkodzić zakraplaczem. Proszę o maść. Nie jest łatwo, ale wkładam ją szamoczącemu się psu  do oka 4 razy dziennie. Z czasem jest coraz łatwiej. Wygraliśmy. Na to oko już widział nie będzie, ale gałkę uratowaliśmy. Drugie oko jest sprawne i bez zaćmy. Spacery liczą teraz kilka kroków i pełnią tylko funkcje psychiczną. Niekiedy muszę go wnosić, bo nie chce iść po schodach, szczęście, że teraz mieszkamy na parterze. Pies wypróżnia się do pampersa, niekiedy kręci w kółko i przewraca. Ja jeszcze ciągle nie jestem gotowa.

 Pies je, pije, wychodzi na spacer, słabo bo słabo ale reaguje na gości. Niekiedy wychodzi do nich, pozwala się głaskać. To jeszcze nie ten czas - mówię.  Najgorsze są dni kiedy nie ma mnie całe dnie w domu. Pracuję. Czasami znajduję go między ścianą a materacem, Spada i klinuje się. Ponieważ bezustannie czyszczę go z kału i moczu i jednocześnie zakraplam mu oczy w kółko muszę dezynfekować ręce spirytusem. Nie ma możliwości wzięcia urlopu w pracy na opiekę nad chorym psem. Nie ma ubezpieczeń, Za wszystko płacisz i patrzysz z przerażeniem jak dziesiątki złotych rosną do setek, potem do tysięcy. Wszystkie lekarstwa pełnopłatne. Jak uprosisz weterynarza, dostaniesz może ludzki zamiennik, chociaż lecznice nie pozwalają im ich przepisywać. Płacisz 100% a i tak jest kilka razy taniej, niż wykupywanie leków weterynaryjnych w lecznicach. Chcę żebyście to wszyscy wiedzieli. Żeby was to kiedyś nie przerosło, kiedy będziecie opiekować się waszymi starymi i chorymi psami. Pani nie będzie, pani poseł, bo pani je oddała zanim zdążyły się zestarzeć. Teraz może ktoś inny robi to za panią.Ii chociaż prawdopodobnie ma wielokrotnie niższe od pani dochody - musi sobie jakoś z tym poradzić.

W międzyczasie, u Keksa, pojawia się krew w moczu. Dodajemy antybiotyki, robimy USG. Spodziewam się zapalenia pęcherza. Jest kolejny guz na śledzionie. W lecznicy proponują operację. Pytam, ile procent, że ją przeżyje, albo, że po zabiegu nie oddadzą mi rośliny, którą i tak będę za chwilę zmuszona uśpić. Odpowiedź jest mętna. Lecznice też służą do wyciągania pieniędzy, czasami bardzo cynicznie.

Nadchodzi czas długo wyczekanej wizyty u neurologa  doktora Sobczyńskiego. Ostatnia nasza wspólna podróż na Bemowo. Doktor ogląda Keksa. Patrzy na mnie i na prawie 17 letniego psa i chyba nie wie czego od niego jeszcze oczekuję. Potwierdza istnienie guza śledziony, sugeruje że źródło przerzutów nowotworu może pochodzić z przodomózgowia. Obydwoje wiemy, że zrobienie rezonansu nie da nam już w tym stanie nic oprócz wiedzy. Doktor mówi, że jeśli guz na śledzionie rozleje się podczas mojej nieobecności pies może odejść w męczarniach. "Jeśli nastąpi pogorszenie, proszę długo nie czekać"  mówi. Ale ja jeszcze wtedy nie jestem gotowa.

Dwa dni później Keks samodzielnie schodzi i wchodzi po schodach. Gdzie z tyłu głowy pojawia się myślenie. A może jednak ta trzecia operacja...

Jest 8 marca, Dzień Kobiet.Wracam do domu. W rękach mam kilka kwiatów. Wchodzę. Keks zrzucił pampersa, leży we własnym moczu i nie może się podnieść. Rzucam kwiaty, podnoszę go. Pomimo naszpikowania sterydami, zaczyna znów chodzić w kółko i się przewracać. Podaję leki neurologiczne, poprawy nie ma. Wynoszę go na spacer. Z trudem robi kilka kroków wzdłuż bloku. W nocy, nawet nie wstaje żeby iść do miski żeby się napić, Rano leży zwinięty w kłębuszek bez ruchu.

Wtedy zrozumiałam, że nigdy nie będę naprawdę gotowa.

Pozwoliłam odejść Keksowi 9 marca o godzinie 11. Byłam z nim razem do samego końca. Do ostatniego uderzenia jego serca. Pewnego dnia i wy będziecie to musieli zrobić. Nie potrafię wam dać żadnej sensownej rady, jak sobie z tym poradzić i jak przez to przejść. Ani skąd wiedzieć, że to właśnie ten moment. Mogę was tylko pocieszyć, że ten potworny ból, który rozrywa serce, z czasem staje się coraz bardziej tępy, przytłumiony. Że cieszę się, że już dłużej nie cierpiał, że zastanawiam się, czy nie lepiej było dać mu odejść spokojnie Jeszcze w jego starym domu, nie narażać go na stres przeprowadzki.

Potem zawiozłam mojego ukochanego psa do Łodzi I tam go pochowałam. Nie pamiętam drogi autostradą. Pamiętam tylko zjazd z A2 na A1, kiedy pada już tak bardzo, że nie widzę trasy i zaczynam zwalniać. Potem pamiętam rondo. Reszta jest tak nierealna i nierzeczywista, że odnoszę wrażenie, że to nie ja uczestniczyłam w jego ostatniej drodze, nie ja go przywiozłam i nie ja go pochowałam. Odczuwam jakąś dziwną depersonalizację, to wszystko nie jest realne. Czas zaciera ślady a pamięć wrasta w kamień.

A jeszcze  jedno. Nie spodziewajcie się, że  większość osób zrozumie, co czujecie i co się dla was właśnie stało. Być może nawet wasi najbliżsi was nie zrozumieją i nie oczekujcie od nich zrozumienia, bo poczujecie się bardzo zawiedzeni. Doceńcie natomiast tych, którzy wam to zrozumienie ofiarowali. Nawet jeśli jest ich niewielu. Nie zdziwcie się też, że z czasem zaobserwujecie jak bardzo pogłębiła się przepaść pomiędzy wami, a tymi, którzy was nie zrozumieć nie potrafili. To nieuniknione.

I ja też pani nie rozumiem Pani Poseł. A przepaść między nami pogłębiła się niemiłosiernie. Sama zima Pani Poseł, zima jak cholera.

https://tvn24.pl/polska/joanna-scheuring-wielgus-oddala-psy-do-schroniska-jest-odpowiedz-ra937611-2303174

niedziela, 19 maja 2019


JEZUS SKARYSZEWSKI

(Opublikowane w antologii "Obłoki spod kopyt, w grzywie wiatr" 2018
Biblioteka Związku Literatów Polskich Oddział Łódź  ISBN 978-83-932835-6-9

Za miastem świt swym blaskiem
błogim oświetlał drzewa.
Pustą drogą pod laskiem
szedł Piotr ze Skaryszewa.

Równym, miarowym krokiem
opuszczał targowisko,
nie minąwszy swym wzrokiem
koni spętanych w ścisku.

Choć rżały z bólu wściekle,
choć transport stał gotowy
stłoczony w TIRów piekle,
Piotr nie odwrócił głowy.

Choć biczem je chłostali,
wyruszył z targu z rana,
lecz spostrzegł jasność w dali
i upadł na kolana.

W zdumieniu głos mu zakrzepł
w szept „Ouo vadis Domine?!”
Jezus rzekł „Zły to Pasterz,
co opuszcza stadninę”

I twarz swą zakrył dłońmi
zatroskany srodze
„Idę, aby być z końmi
na ich krzyżowej drodze

Tako powiadam tobie:
Jam zrodzony w stajence,
jam na świat przyszedł w żłobie,
koń jest mym bratem w męce.

Stąd, przeklęte te mury!
Przeklęci handlarze!
Przeklęty Herod, który
targów nie zakaże!”

W wielkie wpadł Piotr zdumienie,
krzyknął „ Kazałeś Panie
poddaną czynić ziemię
i wziąć we władanie!”

Lecz Pan w milczeniu odszedł
wielce zniesmaczony.
Póki nie pojmiesz Piotrze -
nie będziesz zbawiony.

W łez końskich Chrystus strugi
przeniknął jak miraż
„Idę umrzeć raz drugi”-
rzekł. I wsiadł do TIRa

***
Rozpostarł swe ramiona
i łkał Ojciec Niebieski
gdy w rzeźni z końmi konał
Jezus Skaryszewski.

Renata Kurcil