poniedziałek, 5 września 2016

ZDARZYŁO SIE TO JUTRO

 

(czyli reporterskim okiem ze szmaragdowej wyspy pod wiedeńską operę)






Chcę poznać świat, którego jutro nie będzie. Wiem, ze muszę się spieszyć. Mam jakieś niejasne przeczucie, że wszędzie zdążam na ostatnią chwilę – tak jak w życiu.


Nie mam obsesji na punkcie  globalizacji świata. Każdy kij ma dwa końce. Nawet jeśli nie ma już świata z mojego dzieciństwa, to nie jest to dla mnie powód, żeby za nim tęsnić. Musiałabym tęsknić  pogrążając się w niekończącym odwiecznym pytaniu, które dzieli mój  naród „czy świat z przed 1990 był lepszy czy gorszy”. Nie umiem tak wartościować. Był inny. Czy za nim tęsknię? – Nie. Czy z 25 letniego dystansu dostrzegam jakieś  jego zalety? Dostrzegam.

Na Krym zdążyłam jeszcze pojechać przed wojną, na Bałkany też. Te obrazki, które zostały mi stamtąd w pamięci nijak nie przystają do obecnej rzeczywistości. Tylko z tego powodu chce zdążyć do Albanii. Tam czas się podobno zatrzymał. Czy naprawdę?

 Do Sarandy najłatwiej dostać się z Korfu. To dobrze. Kocham Grecję taką właśnie głupią miłością, która polega na tęsknocie do młodości. To młodość sprawiała, ze kiedyś czułam smaki i zapachy, które obecnie na próżno usiłuję odnaleźć. Dla mnie wyjazd do Grecji w znamiennych latach 1989-1990 spowodował, że dzielę swoje życie na przed i po Grecji. Z innej bowiem Polski wyjechałam w roku 1989 i do innej w 1990 wróciłam. Wtedy obiecywałam sobie że wrócę kiedyś do Grecji już jako turystka i z podniesioną głowa. Wróciłam.

Wróciłam po 25 latach na Krętę, ale Kreta tak naprawdę wcale nie jest grecka, jest do znudzenia turystyczna, brzmi dla mnie językiem polskim i rosyjskim i błyszczy takim wcale niehelleńskim blichtrem. Kojarzy mi się z niemiłosiernym słońcem, które  dla mnie maniaczki solarnej, nadwrażliwej na brak słonecznego światła, pokazało po raz pierwszy swoje okrutne oblicze.

Korfu jest inne. Nie bez powodu nazywane „szmaragdową wyspą” z powodu niezwykle przyjaznemu człowiekowi klimatowi przesyconemu świeżą bryzą, który czyni ten kawałek lądu najbardziej zieloną z greckich wysp . Przylatujemy samolotem do Kerkiry. Stamtąd autobusem do Benitses. Och tak, to jest Grecja, którą kocham. Małe nadmorskie miasteczko, które w żaden sposób nie można nazwać kurortem, skaliste niezatłoczone plaże, gorąca woda i nieziemskie wieczory oraz szukanie tego zapachu, który wtedy dla mnie, dziewczynki która pierwszy raz znalazła się w kraju „z za żelaznej kurtyny” stanowił kwintesencję Bałkanów, a teraz ku mojemu rozczarowaniu okazuje się nie istnieć.






Kerkira – najbardziej hiszpańskie z greckich miast robi wrażenie dużo większe niż kreteńska stolica Heraklion. Można tu chodzić w nieskończoność zwiedzając małe ciasne uliczki przepełnione wszelakim dobrem, zjeść wegetariańską pitę, zachłystywać się atmosferą i nie umierać z powodu słońca. Nie będę ukrywać, że na Korfu zachwycają też dużo tańsze niż na Krecie ceny publicznego transportu. Jednak ku mojemu zdziwieniu ceny piwa w nadmorskich marketach prawie równe są knajpianym. Wobec tego zdecydowanie wolimy knajpy. Tak to był bardzo knajpiany wyjazd, bardziej nawet „knajpiany” niż zeszłoroczna włóczęga po Transylwanii, która dla odmiany była knajpiano-samochodowa.




 Na Korfu zostajemy 3 dni, zwiedzamy jeszcze Achilion – letni pałac Sissi i znowu Kerkira Tym razem portowa. Podróż promem do Sarandy trwa niecałe dwie godziny i oto jesteśmy. Na horyzoncie pojawia sie coś wysokiego i obwieszonego od góry do dołu szmatami . Oto wita nas prześcieradłami rozwieszonymi na balkonach rozsypujących się budynków Albania – Kuba Europy.


Pomimo pierwszego wrażenia Saranda okazuje się być przyjazna i do bólu europejska. Rozmach infrastruktury turystycznej zadziwia. Ku naszemu zdziwieniu wygląda to tak, jakby przewidzieli sytuację jaka rozegrała się na naszym kontynencie. Albańczycy szykują się na europejskiego turystę naprawdę z wielkim rozmachem. Ogromne hotele zapewniają całkiem niezłe warunki, ale świecą pustkami. My - dwie „dziewczynki” z małymi plecaczkami nie możemy się przestawić na fakt, ze za to parę euro które płacimy za pokój chcą nam jako jedynym gościom, którzy pojawili się w nowym hotelu, nosić bagaże. Szczególnie, ze te ostatnie ze względu na charakter naszej podróży ważą naprawdę niewiele. Mamy już wprawę i umiemy spakować się na 3 tygodniową wyprawę w mały plecaczek, który w samolocie  spełnia warunki bagażu podręcznego. Na koniec zawsze bluźnimy, że za dużo znów zabrałyśmy, że można było jeszcze mniej. W tym roku z uwagi na końcówkę podróży, która ma mieć miejsce w klimacie bardziej umiarkowanym miałyśmy kompletnie niepotrzebne kurtki przeciwdeszczowe. Pogoda bowiem dopisała i ani Słowacja ani Austria nie odbiegały temperaturą zbytnio od śródziemnomorskiego standardu.





Współczesna Albania wbrew obiegowym opiniom, to nie jest żaden skansen komunistycznych czasów. Jeśli ktoś tak uważa to jest w błędzie albo pamięta Albanię sprzed kilku lat, a kraj ten rozwija się niezwykle dynamicznie i obecnie jest to jeden wielki plac budowy. Jedyne, co wydaje się nam w tym kraju niesłusznie cieszącego się opinią niebezpiecznego naprawdę groźne – to wszechobecne dziury wystające druty, wyrwy i zwisające tuż przed nosem kable, nie wiadomo od czego, na które trzeba ciągle uważać.




Następnego dnia zwiedzamy Butrint- albański tygiel kilku epok i cywilizacji. Ilością zachowanej architektury nie ustępuje zachodnim „ruinom. Brakuje mu tylko marketingu. Po drodze wpadamy do osławionego Ksamilu, który wydaje nam się obrzydliwie „polski” – stłoczeni ludzie na kawałku piaszczystej plaży leżą ciało koło ciała. Hałas, wrzask dzieci, ryki młodzieży. Brakowało tylko „grodzenia” parawanowego. Uciekłyśmy stamtąd po 15 minutach żeby zwiedzić Sarandę. Na drugi dzień jedziemy przez góry do Gijokastry.  Tu schodziłyśmy się tak, ze nogi nam prawie odpadają. Ceny wstępów są tak niesamowicie niskie, ze zwiedzamy dosłownie wszystko i wchodzimy wszędzie. Tutejsza dość wysoko usytuowana twierdza okazuje się być też muzeum. Zwiedzamy stare komunistyczne więzienie z czasów Hodży i tu rzeczywiście wieje jeszcze grozą. Większe wrażenie zrobiło na mnie tylko Auschwitz. No, ale w Auschwitz mieszkałam przez dwa tygodnie na obozie dziennikarskim i spałam pod szubienicą Hessa. To rzeczywiście trudno przebić.




 Z Gijokastry wracamy prywatnym busem, który po 10 minutach sie psuje. Trochę nie uśmiechało nam sie łapać „stopa” w górach, więc czekamy z niepokojem, co z tego wyniknie. Wszyscy pasażerowie płci męskiej wychodzą z busa i współpracują z kierowcą. Parę walnięć w maskę i bus rusza. I w tym momencie mam przez chwilę wrażenie, ze przeniosłam się do innego świata. Jednak pasażerowie, sympatyczne młodziaki (albańskie „ciacha”) wypytują nas szkolnym angielskim, skąd jesteśmy. Na słowo „Polonia” wykrzykują ku naszemu zdziwieniu „Lewandowski! Błaszczykowski!” Aha, więc już nie „vodka, papa ani nawet Walesa”. Cóż, nie wiem, czy to świat się zmienił, czy to znów jednak my się zmieniłyśmy.

 Szaleńcza jazda kierowcy po górskich serpentynach nieco nas zadziwiwia. Młodziaki wybuchają śmiechem i rozmawiają z kierowcą. Pada jakieś zdanie, z którego wnioskujemy, że powiedział. „Niech te Polki zobaczą jak Albanezi jeżdżą.”  Faktycznie, zobaczyłyśmy.

Z Sarandy jedziemy tutejszym busem do Vlore. To znów  fantastyczny przejazd riwierą tuż nad samym morzem wzdłuż którego ciągnie się pasmo Bałkanów. Ku naszemu zdziwieniu zaczynamy wjeżdżać znowu w góry i jak się okazuje wjeżdżamy na wysokość 2 tysięcy metrów nad poziomem morza. Tę przejażdżkę polecam ludziom o mocnych nerwach, bo jakoś za mocno nie wierze w albańskie busy, zwłaszcza, ze  zdążyłam już poznać brawurę ich kierowców. Tym razem na wysokości 2018 m n.p.m. nie może być brawury. Zwłaszcza, że pod nami jest przepaść. Ale udało się. Żyjemy.




Vlore – to najbardziej rozkopane miasto świata. Po raz pierwszy widzę tu w Albanii tabuny bezpańskich psów. Widzę nieludzkie ich traktowanie. Obojętność a nawet niechęć. Jeśli pewnego dnia zapragniecie przenieść się do innego świata. Świata, którego już nie ma. To pamiętajcie, ze to był także taki świat. I jeśli jeszcze choć raz uronicie za nim łżę – to jak byście mi plunęli w twarz. Na polskiej wsi bowiem znajdziecie bowiem jeszcze wiele takich obliczy tego świata. Jednym z nich są umierające psy, tu  brak jakichkolwiek organizacji nim niosących pomoc i ratujących je od okrutnej  śmierci. Żegnaj piesku. Zrobiłyśmy dla ciebie, co mogłyśmy. Może dzięki temu przeżyjesz jeszcze kilka następnych dni. Może przyjedzie po ciebie ktoś z tych u których próbowałyśmy wyżebrać pomoc dla ciebie. A może po prostu przyjdzie miłosierna śmierć i łatwiej ci będzie odejść ze świadomością, że był ktoś, kto przychodził przez kilka dni żywić cię, kto kupował specjalnie dla ciebie kiełbasę, komu chociaż odrobinę na tobie zależało.




Berat – miasto tysiąca okien. Jednak aby zaliczyć kolejną twierdzę wjeżdżamy już na górę taksówką. Codzienne wielokilometrowe trasy pokonywane na nogach, które przyzwyczajone na codzień do samochodu mocno od tego odwykły. Tym razem oprócz codziennej, muzułmańskiej, mamy trochę architektury cerkiewnej. Jednak Islam w tym kraju ma kompletnie europejskie oblicze. Dziewczyny chodzą rozebrane, wszyscy żłopią alkohol. Czujemy się tu jak w domu. Nadal zdumiewa niskość cen.
Ostatni etap naszej albańskiej przygody to Durres, a właściwie Golem, mały kurorcik na przedmieściu. Ładna ale zatłoczona plaża jakoś nas nie przekonuje, tym bardziej, że woda jest mętna. Znowu dwie wycieczki. Tym razem Kruja, w której pomimo osławionego bazaru nadal nie ma jednak co kupić. Tu na północy kraju zaczynamy zauważać początki prób „oskubywania „ turystów. Ceny wymyślane z księżyca podawane na podstawie rozpoznania narodowości, Ale i tak jest tanio. Pojawia się też nowy fach – anglojęzyczny przewodnik. Kto tylko umie parę słów w tym języku usiłuje ci oferować swoje usługi.


Ostatnia wycieczka – Tirana. Jak dla mnie – nic tam nie ma oprócz ciekawego Muzeum Historycznego, w którym na całe szczęście działa klimatyzacja i można odetchnąć od skwaru. Nazajutrz ruszamy do Macedonii. Do Skopje znowu jedziemy przez góry. Tym razem nocą. Na granicy spędziłyśmy ponad godzinę. Trochę już zdążyłam odwyknąć od stania na granicy i badania paszportów. Ku twojej chwale Unio. Oby nie przyszło mi się z powrotem się do niego przyzwyczajać. Po 10 dniach spędzonych w Albanii wita nas Macedonia.

Skopje to kraina z komiksu. Simulacrum – kwintesencja kultury postmodernizmu. Jeśli kiedykolwiek przyszło wam tęsknić za światem, którego już nie ma – to Skopje wam na to nie pozwoli. Skopje poda wam ten świat na tacy, ale w taki sposób aby zdumienie nie pozwoliło wam nic z tej tacy skosztować. Macedoński rząd realizując swoją wizję Skopje  w ciągu 4 lat zbudował swoją historię, swoje zabytki, których nie miał, zbudował swoje Las Vegas na piaskach pustyni.  Projekt Skopje 2014 wypełnił centrum miasta wyrastającymi z podświetlanych na kolorowo fontann 25-metrowymi pomnikami i monstrualnymi neoklasycystycznymi budynkami. Brzeg rzeki ubarwił ogromnymi restauracjami w kształcie statków, siedmioma położonymi tuż obok siebie mostami przybranymi setkami figur, a całość projektu nowego miasta zwieńczył gigantycznym łukiem triumfalnym, który nazwany został Bramą Macedonii. Rzeczywisty koszt tego przedsięwzięcia wyniósł około 500 mln euro wyjętych z kieszeni podatnika, czy tez pożyczonych nie wiadomo dokładnie od kogo Czy ta taca, którą tu podają przyprawić może szybko o niestrawność tego jeszcze nie wiem, ale wiedzą to chyba przeciwnicy projektu Skopje 2014 strzelając w nowo wybudowane gigantyczne budynki kulkami od paintballa. Wydaje mi się, ze w tym mieście nie zaszkodziłby już nawet pomnik – mauzoleum Lecha Kaczyńskiego. Nawet podwójny pomnik „dwóch takich , co ukradli księżyc” nie zrobiłby w tym mieście na nikim wrażenia, a właściwie nawet jestem zdziwiona, ze jeszcze tam takowego nie ma.


Ze Skopje lecimy samolotem do Bratysławy ucinając sobie w drodze pogawędkę z doskonale mówiącą po angielsku Macedonką, która opowiedziała nam co nieco o kolorowej, paintballowej  rewolucji w swoim kraju. W nocy przybywamy do hotelu mając przy sobie 2 Euro. W hotelu na całe szczęście można płacić kartą. Ku naszemu zdziwieniu umiejscowiony jest pomiędzy autostradą, a zwrotnicą kolejową i przez całą noc wybudzają nas przetaczające się składy pociągów towarowych. Mamy, co chciałyśmy wróciłyśmy do swojego świata, tego w którym podobno czujemy się bezpiecznie. 

W Bratysławie zwiedzamy starówkę i zamek. Nie mamy już siły na muzea, chłoniemy atmosferę miasta i jemy najlepsze gnocci, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się skosztować.




Autobus do Wiednia, na który wykupiłyśmy online bilety po 1 Euro odjeżdża spod wielkiego centrum handlowego, gdzie wchodzimy i wkręcamy się w wir ciuchowych zakupów. W ostatniej chwili odnotowujemy, że autobus odjeżdża wcześniej niż nam się wydawało, więc przerywamy zakupy i gnamy . Zdążamy na ostatnią chwilę. Zupełnie jak w życiu.


Autobus za 1 Euro okazuje się być najbardziej luksusowo wyposażonym autobusem jakim zdarzyło nam się kiedykolwiek jechać. W ramach 1 Euro mamy osobiste telewizorki, na których możemy łączyć się z internetem grać w gry i słuchać i oglądać pilota wyposażone w mega słuchawki. Podczas godzinnej drogi dostajemy też darmową kawę (4 rodzaje do wyboru) Zakupy kończymy we Wiedniu. Autobus kończy swój bieg pod kolejnym centrum handlowym. Mamy chyba na chwilę dosyć zabytków, austriackie wyprzedaże i sklepowe półki sieciówek koją naszą tęsknotę. Tęsknotę za czym?




We Wiedniu z zakupów wpadamy prosto na imprezę u przyjaciół i zjazd starej ekipy. Nie odbieram tego, jako jeszcze jednej podróży w przeszłość, to byłoby zbyt banalne. Czy tęsknię za przeszłością? Nie – nie tęsknię, więc co ja tutaj robię? Pije whisky, szukając zapachu młodości, która nie miała bynajmniej zapachu whisky, tylko pachniała tanim winem marki wino.

I to już jest koniec naszej podróży. Ostatniego dnia próbujemy jeszcze złapać Wiedeń w pigułce. I już wiem, ze tu jeszcze kiedyś wrócę, bo Wiedeń to nie jest Skopje i trzeba go chłonąć jak dobre brendy z całym jego wyrafinowanym bukietem zapachów przez dłuższy czas. Tymczasem my wsiadamy już do autobusu, żeby za 12 godzin znaleźć się z powrotem w domu. 

Keksu- wracam do ciebie stęskniona. Ten niespełna miesiąc bez ciebie wydaje mi się wiecznością. A wiec wytrzymaj jeszcze to 12 godzin beze mnie, a wyraz twoich oczu i twój mokry nos będzie nagrodą za wszystkie niewygody tego ostatniego etapu mojej podróży.