(czyli reporterskim okiem ze szmaragdowej wyspy pod wiedeńską operę)
Nie mam obsesji na punkcie globalizacji świata. Każdy kij ma dwa końce.
Nawet jeśli nie ma już świata z mojego dzieciństwa, to nie jest to dla mnie
powód, żeby za nim tęsnić. Musiałabym tęsknić pogrążając się w niekończącym odwiecznym pytaniu,
które dzieli mój naród „czy świat z przed 1990 był lepszy czy
gorszy”. Nie umiem tak wartościować. Był inny. Czy za nim tęsknię? – Nie. Czy z
25 letniego dystansu dostrzegam jakieś jego zalety? Dostrzegam.
Na Krym zdążyłam jeszcze pojechać przed wojną, na Bałkany
też. Te obrazki, które zostały mi stamtąd w pamięci nijak nie przystają do obecnej
rzeczywistości. Tylko z tego powodu chce zdążyć do Albanii. Tam czas się
podobno zatrzymał. Czy naprawdę?
Do Sarandy najłatwiej
dostać się z Korfu. To dobrze. Kocham Grecję taką właśnie głupią miłością, która
polega na tęsknocie do młodości. To młodość sprawiała, ze kiedyś czułam smaki i
zapachy, które obecnie na próżno usiłuję odnaleźć. Dla mnie wyjazd do Grecji w
znamiennych latach 1989-1990 spowodował, że dzielę swoje życie na przed i po
Grecji. Z innej bowiem Polski wyjechałam w roku 1989 i do innej w 1990
wróciłam. Wtedy obiecywałam sobie że wrócę kiedyś do Grecji już jako turystka i
z podniesioną głowa. Wróciłam.
Wróciłam po 25 latach na Krętę, ale Kreta tak naprawdę wcale nie jest grecka, jest do znudzenia turystyczna, brzmi dla mnie językiem polskim i rosyjskim i błyszczy takim wcale niehelleńskim blichtrem. Kojarzy mi się z niemiłosiernym słońcem, które dla mnie maniaczki solarnej, nadwrażliwej na brak słonecznego światła, pokazało po raz pierwszy swoje okrutne oblicze.
Wróciłam po 25 latach na Krętę, ale Kreta tak naprawdę wcale nie jest grecka, jest do znudzenia turystyczna, brzmi dla mnie językiem polskim i rosyjskim i błyszczy takim wcale niehelleńskim blichtrem. Kojarzy mi się z niemiłosiernym słońcem, które dla mnie maniaczki solarnej, nadwrażliwej na brak słonecznego światła, pokazało po raz pierwszy swoje okrutne oblicze.
Korfu jest inne. Nie bez powodu nazywane „szmaragdową wyspą”
z powodu niezwykle przyjaznemu człowiekowi klimatowi przesyconemu świeżą bryzą,
który czyni ten kawałek lądu najbardziej zieloną z greckich wysp . Przylatujemy
samolotem do Kerkiry. Stamtąd autobusem do Benitses. Och tak, to jest Grecja,
którą kocham. Małe nadmorskie miasteczko, które w żaden sposób nie można nazwać
kurortem, skaliste niezatłoczone plaże, gorąca woda i nieziemskie wieczory oraz
szukanie tego zapachu, który wtedy dla mnie, dziewczynki która pierwszy raz
znalazła się w kraju „z za żelaznej kurtyny” stanowił kwintesencję Bałkanów, a
teraz ku mojemu rozczarowaniu okazuje się nie istnieć.
Pomimo pierwszego wrażenia Saranda okazuje się być przyjazna
i do bólu europejska. Rozmach infrastruktury turystycznej zadziwia. Ku naszemu
zdziwieniu wygląda to tak, jakby przewidzieli sytuację jaka rozegrała się na
naszym kontynencie. Albańczycy szykują się na europejskiego turystę naprawdę z
wielkim rozmachem. Ogromne hotele zapewniają całkiem niezłe warunki, ale
świecą pustkami. My - dwie „dziewczynki” z małymi plecaczkami nie możemy się przestawić na fakt, ze za to parę euro które płacimy za pokój chcą nam jako
jedynym gościom, którzy pojawili się w nowym hotelu, nosić bagaże. Szczególnie,
ze te ostatnie ze względu na charakter naszej podróży ważą naprawdę niewiele.
Mamy już wprawę i umiemy spakować się na 3 tygodniową wyprawę w mały plecaczek,
który w samolocie spełnia warunki bagażu
podręcznego. Na koniec zawsze bluźnimy, że za dużo znów zabrałyśmy, że można
było jeszcze mniej. W tym roku z uwagi na końcówkę podróży, która ma mieć
miejsce w klimacie bardziej umiarkowanym miałyśmy kompletnie niepotrzebne
kurtki przeciwdeszczowe. Pogoda bowiem dopisała i ani Słowacja ani Austria nie
odbiegały temperaturą zbytnio od śródziemnomorskiego standardu.
Współczesna Albania wbrew obiegowym opiniom, to nie jest żaden skansen komunistycznych czasów. Jeśli ktoś tak uważa to jest w błędzie albo pamięta Albanię sprzed kilku lat, a kraj ten rozwija się niezwykle dynamicznie i obecnie jest to jeden wielki plac budowy. Jedyne, co wydaje się nam w tym kraju niesłusznie cieszącego się opinią niebezpiecznego naprawdę groźne – to wszechobecne dziury wystające druty, wyrwy i zwisające tuż przed nosem kable, nie wiadomo od czego, na które trzeba ciągle uważać.
Następnego dnia zwiedzamy Butrint- albański tygiel kilku epok i cywilizacji. Ilością zachowanej architektury nie ustępuje zachodnim „ruinom. Brakuje mu tylko marketingu. Po drodze wpadamy do osławionego Ksamilu, który wydaje nam się obrzydliwie „polski” – stłoczeni ludzie na kawałku piaszczystej plaży leżą ciało koło ciała. Hałas, wrzask dzieci, ryki młodzieży. Brakowało tylko „grodzenia” parawanowego. Uciekłyśmy stamtąd po 15 minutach żeby zwiedzić Sarandę. Na drugi dzień jedziemy przez góry do Gijokastry. Tu schodziłyśmy się tak, ze nogi nam prawie odpadają. Ceny wstępów są tak niesamowicie niskie, ze zwiedzamy dosłownie wszystko i wchodzimy wszędzie. Tutejsza dość wysoko usytuowana twierdza okazuje się być też muzeum. Zwiedzamy stare komunistyczne więzienie z czasów Hodży i tu rzeczywiście wieje jeszcze grozą. Większe wrażenie zrobiło na mnie tylko Auschwitz. No, ale w Auschwitz mieszkałam przez dwa tygodnie na obozie dziennikarskim i spałam pod szubienicą Hessa. To rzeczywiście trudno przebić.
Z Gijokastry wracamy prywatnym
busem, który po 10 minutach sie psuje. Trochę nie uśmiechało nam sie łapać „stopa”
w górach, więc czekamy z niepokojem, co z tego wyniknie. Wszyscy pasażerowie
płci męskiej wychodzą z busa i współpracują z kierowcą. Parę walnięć w maskę i
bus rusza. I w tym momencie mam przez chwilę wrażenie, ze przeniosłam się do
innego świata. Jednak pasażerowie, sympatyczne młodziaki (albańskie „ciacha”)
wypytują nas szkolnym angielskim, skąd jesteśmy. Na słowo „Polonia” wykrzykują ku
naszemu zdziwieniu „Lewandowski! Błaszczykowski!” Aha, więc już nie „vodka,
papa ani nawet Walesa”. Cóż, nie wiem, czy to świat się zmienił, czy to znów
jednak my się zmieniłyśmy.
Szaleńcza jazda kierowcy
po górskich serpentynach nieco nas zadziwiwia. Młodziaki wybuchają śmiechem i
rozmawiają z kierowcą. Pada jakieś zdanie, z którego wnioskujemy, że
powiedział. „Niech te Polki zobaczą jak Albanezi jeżdżą.” Faktycznie, zobaczyłyśmy.
Z Sarandy jedziemy tutejszym busem do Vlore. To znów fantastyczny przejazd riwierą tuż nad samym
morzem wzdłuż którego ciągnie się pasmo Bałkanów. Ku naszemu zdziwieniu
zaczynamy wjeżdżać znowu w góry i jak się okazuje wjeżdżamy na wysokość 2
tysięcy metrów nad poziomem morza. Tę przejażdżkę polecam ludziom o mocnych
nerwach, bo jakoś za mocno nie wierze w albańskie busy, zwłaszcza, ze zdążyłam już poznać brawurę ich kierowców. Tym
razem na wysokości 2018 m n.p.m. nie może być brawury. Zwłaszcza, że pod nami
jest przepaść. Ale udało się. Żyjemy.
Vlore – to najbardziej rozkopane miasto świata. Po raz
pierwszy widzę tu w Albanii tabuny bezpańskich psów. Widzę nieludzkie ich
traktowanie. Obojętność a nawet niechęć. Jeśli pewnego dnia zapragniecie
przenieść się do innego świata. Świata, którego już nie ma. To pamiętajcie, ze
to był także taki świat. I jeśli jeszcze choć raz uronicie za nim łżę – to jak
byście mi plunęli w twarz. Na polskiej wsi bowiem znajdziecie bowiem jeszcze wiele
takich obliczy tego świata. Jednym z nich są umierające psy, tu brak jakichkolwiek
organizacji nim niosących pomoc i ratujących je od okrutnej śmierci. Żegnaj piesku. Zrobiłyśmy dla ciebie,
co mogłyśmy. Może dzięki temu przeżyjesz jeszcze kilka następnych dni. Może
przyjedzie po ciebie ktoś z tych u których próbowałyśmy wyżebrać pomoc dla
ciebie. A może po prostu przyjdzie miłosierna śmierć i łatwiej ci będzie odejść ze świadomością, że był ktoś, kto przychodził przez kilka dni żywić cię, kto
kupował specjalnie dla ciebie kiełbasę, komu chociaż odrobinę na tobie
zależało.
Berat – miasto tysiąca okien. Jednak aby zaliczyć kolejną twierdzę wjeżdżamy już na górę taksówką. Codzienne wielokilometrowe trasy pokonywane na nogach, które przyzwyczajone na codzień do samochodu mocno od tego odwykły. Tym razem oprócz codziennej, muzułmańskiej, mamy trochę architektury cerkiewnej. Jednak Islam w tym kraju ma kompletnie europejskie oblicze. Dziewczyny chodzą rozebrane, wszyscy żłopią alkohol. Czujemy się tu jak w domu. Nadal zdumiewa niskość cen.
Ostatni etap naszej albańskiej przygody to Durres, a właściwie
Golem, mały kurorcik na przedmieściu. Ładna ale zatłoczona plaża jakoś nas nie
przekonuje, tym bardziej, że woda jest mętna. Znowu dwie wycieczki. Tym razem Kruja, w której pomimo osławionego bazaru nadal nie ma jednak co kupić. Tu na północy kraju zaczynamy zauważać początki prób „oskubywania „ turystów. Ceny wymyślane z
księżyca podawane na podstawie rozpoznania narodowości, Ale i tak jest tanio.
Pojawia się też nowy fach – anglojęzyczny przewodnik. Kto tylko umie parę słów
w tym języku usiłuje ci oferować swoje usługi.
Ostatnia wycieczka – Tirana. Jak dla mnie – nic tam nie ma oprócz ciekawego Muzeum Historycznego, w którym na całe szczęście działa klimatyzacja i można odetchnąć od skwaru. Nazajutrz ruszamy do Macedonii. Do Skopje znowu jedziemy przez góry. Tym razem nocą. Na granicy spędziłyśmy ponad godzinę. Trochę już zdążyłam odwyknąć od stania na granicy i badania paszportów. Ku twojej chwale Unio. Oby nie przyszło mi się z powrotem się do niego przyzwyczajać. Po 10 dniach spędzonych w Albanii wita nas Macedonia.
Skopje to kraina z komiksu. Simulacrum – kwintesencja kultury
postmodernizmu. Jeśli kiedykolwiek przyszło wam tęsknić za światem, którego już
nie ma – to Skopje wam na to nie pozwoli. Skopje poda wam ten świat na tacy, ale
w taki sposób aby zdumienie nie pozwoliło wam nic z tej tacy skosztować.
Macedoński rząd realizując swoją wizję Skopje w ciągu 4 lat zbudował swoją historię, swoje
zabytki, których nie miał, zbudował swoje Las Vegas na piaskach pustyni. Projekt Skopje 2014 wypełnił centrum miasta wyrastającymi z
podświetlanych na kolorowo fontann 25-metrowymi pomnikami i monstrualnymi
neoklasycystycznymi budynkami. Brzeg rzeki ubarwił ogromnymi restauracjami w
kształcie statków, siedmioma położonymi tuż obok siebie mostami przybranymi
setkami figur, a całość projektu nowego miasta zwieńczył gigantycznym łukiem
triumfalnym, który nazwany został Bramą Macedonii. Rzeczywisty koszt tego przedsięwzięcia wyniósł około
500 mln euro wyjętych z kieszeni podatnika, czy tez pożyczonych nie
wiadomo dokładnie od kogo Czy ta taca, którą tu podają przyprawić
może szybko o niestrawność tego jeszcze nie wiem, ale wiedzą to chyba
przeciwnicy projektu Skopje 2014 strzelając w nowo wybudowane gigantyczne
budynki kulkami od paintballa. Wydaje mi się, ze w tym mieście nie zaszkodziłby
już nawet pomnik – mauzoleum Lecha Kaczyńskiego. Nawet podwójny pomnik „dwóch
takich , co ukradli księżyc” nie zrobiłby w tym mieście na nikim wrażenia, a
właściwie nawet jestem zdziwiona, ze jeszcze tam takowego nie ma.
Ze Skopje lecimy samolotem do Bratysławy ucinając sobie w
drodze pogawędkę z doskonale mówiącą po angielsku Macedonką, która opowiedziała
nam co nieco o kolorowej, paintballowej rewolucji w swoim kraju. W nocy przybywamy do
hotelu mając przy sobie 2 Euro. W hotelu na całe szczęście można płacić kartą.
Ku naszemu zdziwieniu umiejscowiony jest pomiędzy autostradą, a zwrotnicą
kolejową i przez całą noc wybudzają nas przetaczające się składy pociągów
towarowych. Mamy, co chciałyśmy wróciłyśmy do swojego świata, tego w którym
podobno czujemy się bezpiecznie.
W Bratysławie zwiedzamy starówkę i zamek. Nie mamy już siły na muzea, chłoniemy atmosferę miasta i jemy najlepsze gnocci, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się skosztować.
W Bratysławie zwiedzamy starówkę i zamek. Nie mamy już siły na muzea, chłoniemy atmosferę miasta i jemy najlepsze gnocci, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się skosztować.
Autobus do Wiednia, na który wykupiłyśmy online bilety po 1 Euro odjeżdża spod wielkiego centrum handlowego, gdzie wchodzimy i wkręcamy się w wir ciuchowych zakupów. W ostatniej chwili odnotowujemy, że autobus odjeżdża wcześniej niż nam się wydawało, więc przerywamy zakupy i gnamy . Zdążamy na ostatnią chwilę. Zupełnie jak w życiu.
Autobus za 1 Euro okazuje się być najbardziej luksusowo
wyposażonym autobusem jakim zdarzyło nam się kiedykolwiek jechać. W ramach 1
Euro mamy osobiste telewizorki, na których możemy łączyć się z internetem grać
w gry i słuchać i oglądać pilota wyposażone w mega słuchawki. Podczas godzinnej
drogi dostajemy też darmową kawę (4 rodzaje do wyboru) Zakupy kończymy we
Wiedniu. Autobus kończy swój bieg pod kolejnym centrum handlowym. Mamy chyba na
chwilę dosyć zabytków, austriackie wyprzedaże i sklepowe półki sieciówek koją
naszą tęsknotę. Tęsknotę za czym?
We Wiedniu z zakupów wpadamy prosto na imprezę u przyjaciół i zjazd starej ekipy. Nie odbieram tego, jako jeszcze jednej podróży w przeszłość, to byłoby zbyt banalne. Czy tęsknię za przeszłością? Nie – nie tęsknię, więc co ja tutaj robię? Pije whisky, szukając zapachu młodości, która nie miała bynajmniej zapachu whisky, tylko pachniała tanim winem marki wino.
I to
już jest koniec naszej podróży. Ostatniego dnia próbujemy jeszcze złapać
Wiedeń w pigułce. I już wiem, ze tu jeszcze kiedyś wrócę, bo Wiedeń to nie jest
Skopje i trzeba go chłonąć jak dobre brendy z całym jego wyrafinowanym bukietem
zapachów przez dłuższy czas. Tymczasem my wsiadamy już do autobusu, żeby za 12
godzin znaleźć się z powrotem w domu.
Keksu- wracam do ciebie stęskniona. Ten niespełna miesiąc bez ciebie wydaje mi się wiecznością. A wiec wytrzymaj jeszcze to 12 godzin beze mnie, a wyraz twoich oczu i twój mokry nos będzie nagrodą za wszystkie niewygody tego ostatniego etapu mojej podróży.
Keksu- wracam do ciebie stęskniona. Ten niespełna miesiąc bez ciebie wydaje mi się wiecznością. A wiec wytrzymaj jeszcze to 12 godzin beze mnie, a wyraz twoich oczu i twój mokry nos będzie nagrodą za wszystkie niewygody tego ostatniego etapu mojej podróży.